Za kulisami wojny
Chris Mackey i Greg Miller to amerykańscy śledczy, którzy przesłuchiwali członków Al-Kaidy podczas wojny w Afganistanie. Jak wydobyć informacje od fanatycznych talibów? Jakie oni maja metody, by ich nie zdradzić? Przeczytaj fragment książki "Kulisy Wojny".
METODY PRZESŁUCHIWANIA JEŃCÓW
1. Metoda bezpośrednia. Podczas kursu, jeśli nie zadaliśmy celnego pytania od razu (przed zaprezentowaniem wybranej metody), z miejsca nie zaliczaliśmy zadania. Uczono nas, że metoda bezpośrednia jest skuteczna w ponad 95% przypadków. Reszta wymaga subtelniejszego podejścia. Jednak dane te zostały opracowane z myślą o jeńcach sowieckich i z armii krajów satelickich Związku Sowieckiego. Ku naszemu zaskoczeniu proporcja ta w odniesieniu do członków Al-Kaidy przetrzymywanych w Afganistanie była dokładnie odwrotna.
2. Miłość do towarzyszy. Stosuje się, jeśli śledczy zdoła przekonać jeńca, że przekazane przez niego informacje dają jego współtowarzyszom większe szansę na przeżycie. Niekiedy wskazuje się jeńcowi miejsce ich pobytu, mówiąc na przykład: "Ranni schwytani wraz z tobą są w ambulatorium. Chciałbyś się z nimi zobaczyć?". Innym razem stosuje się odmienną taktykę: "Jeśli powiesz nam, gdzie się dokładnie okopali, otoczymy ich i powiemy, żeby się poddali - w przeciwnym wypadku będziemy zmuszeni zbombardować cały rejon". Z uwagi na to, że jeńcy, z którymi się stykaliśmy, nie należeli do zorganizowanych oddziałów, w praktyce rzadko wykorzystywaliśmy tę metodę dla osiągnięcia swoich celów.
3. Nienawiść do towarzyszy. Podręcznikowy przykład użycia tej metody to sytuacja, w której jeniec został pozostawiony sam sobie - lub można go przekonać, że tak się stało - w trakcie operacji, w wyniku której został schwytany. Można ją stosować wobec wszystkich jeńców, którzy wiedzą lub wmawiają sobie, że ich porzucono, zdradzono lub że żywione są wobec nich jakieś uprzedzenia ("Przecież wiesz, zostawili cię, bo jesteś Ukraińcem").
4. Miłość do rodziny. Jakaś wskazówka - na przykład zdjęcie ukochanej osoby w portfelu lub list miłosny w skonfiskowanym plecaku - może świadczyć o tym, że jeniec odczuwa tęsknotę, osamotnienie lub niepewność co do przyszłości. Wszystko to działa na korzyść śledczego, który musi to wyłuskać i przekonać jeńca, że właśnie dlatego powinien złożyć zeznania.
5. Określ swoją tożsamość. Metoda ceniona przez młodych adeptów zawodu, gdyż dąży do konfrontacji z jeńcem i odznacza się dramatyzmem. Śledczy zmyśla fakty i zasypuje jeńca oskarżeniami. Zestrzelonego pilota, który - próbując uniknąć niewoli - przebrał się w cywilne ubranie, można oskarżyć o szpiegostwo. "A szpiegów, jak wiesz, się rozstrzeliwuje". Ponieważ wszyscy jeńcy w Afganistanie byli nieumundurowanymi bojownikami, metoda ta ulegała licznym modyfikacjom, występując w różnych wariantach.
6. Milczenie. Metoda stosowana, według mojej wiedzy, wyłącznie na kursach. Śledczy tylko wpatruje się w jeńca, próbując wywołać u niego poczucie skrępowania i uległość. Często towarzyszą temu wybuchy niekontrolowanego śmiechu.
7. Mutt i Jeff (Dobry gliniarz, zły gliniarz). Klasyka. Jeden śledczy odgrywa rolę gniewnego twardziela, a jego kolega - poczciwca, który chce "pomóc" jeńcowi. Metoda ta przynosiła nam zaskakująco dobre efekty dzięki wyrafinowanym kreacjom aktorskim śledczych i skomplikowanym scenariuszom.
8. Wiemy wszystko. Możliwości stosowania tej metody są ograniczone z uwagi na konieczność wcześniejszego zgłębienia tematu. Zainspirowani niezwykłymi osiągnięciami Hansa Scharffa, asa wywiadu niemieckiej Luftwaffe z czasów II wojny światowej, stosowaliśmy ją z powodzeniem, odkąd nasi śledczy poznali metody szkolenia, przywódców i struktury nieprzyjaciela.
9. Szybki ostrzał. Kolejna metoda stosowana głównie na kursie w Hua-chuca. Śledczy zarzuca jeńca gradem pytań, nie zważając na to, czy nie przerywa jego odpowiedzi. Najważniejsze z nich przemycone w odpowiednim momencie może sprawić, że jeniec zdradzi cenną informację. Wątpliwa gwarancja osiągnięcia pożądanego efektu. Poza tym śledczy musi przygotować wystarczającą liczbę pytań, którymi wypełni całą sesję.
10. Zamroczony śledczy. Metoda stosowana wobec aroganckich oficerów nieprzyjacielskich wojsk, przekonanych o swojej wyższości. Śledczy udaje, że jest całkowicie niekompetentny, w nadziei że dowiesię czegoś ważnego od jeńca, który uznaje, że może zdradzić głupkowi coś, czego ten i tak nie zrozumie, lub stara się mu zaimponować opowieściami rojącymi się od przechwałek. Pozornie raczej mało skuteczna metoda, jednak gdy w roli śledczego występuje "naiwna" dziewczyna o młodzieńczym wyglądzie, jeńcy nierzadko lubią się przed nią popisać.
11. Duma i ego w górę. Podręczniki zalecają stosowanie tej metody w sytuacji, gdy jeniec sprawia wrażenie przybitego porażką, co zdarza się po schwytaniu po przegranej bitwie. Pochwały dla jego waleczności czy podkreślanie uniwersalnego lub nieuniknionego charakteru takich czarnych myśli mogą niekiedy wywołać u jeńca poczucie solidarności lub wdzięczności wobec śledczego, które ten może wykorzystać dla swoich celów.
12. Duma i ego w dół. Kolejna metoda stosowana wobec wyniosłego i dumnego jeńca. Próbuje ona osłabić jego pozytywny wizerunek samego siebie. Mimo że, używając jej, trudno doprowadzić do "złamania" jeńca, jest często wykorzystywana - a właściwie wykorzystywana opacznie, gdyż ściąganie w dół jest naturalną reakcją osoby dysponującej władzą. Często niepotrzebnie doprowadza do konfrontacji z jeńcem.
13. Strach w górę. Zdecydowanie najpopularniejsza, ale niekoniecznie najbardziej przydatna z metod śledczych. Filmy kryminalne i wojenne gloryfikują tę konfrontacyjną taktykę. Jednakże, gdy wymaga tego sytuacja i reakcje jeńca, z tych hałaśliwych, pełnych oskarżeń i walenia pięścią w stół zachowań trudno się później wycofać. Bardzo niewielu śledczych ma wystarczające doświadczenie i umiejętności, by nakłonić później jeńca do zeznań. Młodzi śledczy często uciekają się do niej z bezsilności wobec jeńców w typie "twardego jak skała sierżanta". Z własnych obserwacji wiem, że tacy jeńcy wymagają więcej finezji. U zatrzymanych przybywających do więzienia w stanie szoku strach można niekiedy spotęgować. Czasami udaje się wtedy namówić ich do złożenia zeznań.
14. Strach w dół. Papieros, puszka coli lub dobre słowo niekiedy osłabiają lęki jeńca. Pomagając mu odzyskać spokój, czasami jawimy mu się jako osoby zdolne do okazania współczucia. Bywa, że jeniec czuje wtedy przymus odwdzięczenia się za okazaną dobroć albo przynajmniej przekonuje się, że ci po drugiej stronie nie są tacy źli. Zawsze uznawałem stosowanie tej metody za wyzwanie. Jeszcze trudniejsze jest uczynienie z niej podstaw do współpracy z jeńcem. Co oczywiste, świetnie radziły sobie z tą metodą moje koleżanki, uzyskując dzięki niej zadziwiające efekty.
INSTRUKCJA
Przez całą wojnę jednostki sił specjalnych oraz inne oddziały przeszukiwały podejrzane obiekty i "dziuple" Al-Kaidy oraz budynki ministerialne rządu talibów w całym Afganistanie. Przywoziły z nich nie tylko jeńców, lecz także stosy dokumentów, dysków komputerowych i innych materiałów. Żołnierze upychali je do skrzynek po racjach żywnościowych i worków na śmieci i przekazywali archiwistom urzędującym w namiocie sąsiadującym z kwaterą nadzoru przesłuchań. Mieli oni własną ekipę tłumaczy oraz komputery i skanery, służące do przetwarzania wszystkich tych znalezisk w pliki cyfrowe, rozsyłane następnie do wszystkich komórek wywiadu. Jednak gdy stos dokumentów robił się zbyt duży, wzywali śledczych do pomocy przy tłumaczeniu. Zabieraliśmy wtedy sterty papierów do przejrzenia w wolnym czasie. To nużące zadanie niezmiennie wywoływało dyskusje na temat tego, czemu jedna osoba dostała więcej materiałów niż inna, i dlaczego ten i ten dostał materiały z największą liczbą zdjęć.
Pewnego ranka w połowie lutego archiwiści podrzucili nam worek na śmieci pełen papierów i rupieci przejętych w obozie szkoleniowym w Al Faruk. Tłumacze i śledczy zaczęli je przeglądać. Nagle ktoś powiedział:
- Hej, zobaczcie!
Był to plik dokumentów liczący około sześćdziesięciu stron, z dwoma otworami służącymi do umieszczenia ich w segregatorze. Papier był poplamiony kawą i pomarszczony od wilgoci. Spore fragmenty tekstu zostały napisane ręcznie, jednak wyraźnie było widać, że to fotokopie. Na pierwszej stronie widniał zadziwiająco wymyślny symbol Al-Kaidy i wszechobecne hasło "w imię Allaha". Pod spodem ktoś odręcznie napisał po arabsku: "Bracia, to książka o jeńcach".
Początkowo wszyscy sądzili, że chodzi o to, co Al-Kaida zrobi swoim jeńcom. Jednak gdy zaczęliśmy przeglądać dokumenty, zrozumieliśmy, że jest to instrukcja dla terrorystów, którzy dostali się do niewoli, dotycząca stawiania oporu podczas przesłuchania.
Kiedy dowództwo zorientowało się, z czym ma do czynienia, rozpętało się piekło. Przesłuchania zawieszono i wszystkich umiejących czytać po arabsku przydzielono do tłumaczenia. Rozłożyliśmy tekst na wszystkich płaskich powierzchniach w namiocie nadzoru i nazajutrz instrukcja była już przetłumaczona.
To było niewiarygodne. Mieliśmy przed sobą opisane - schludnym, arabskim pismem - wszystkie taktyki jeńców, z jakimi zetknęliśmy się w Afganistanie: biernego oporu, jawnych kłamstw i zaciemniania faktów dotyczących wszelkich nazwisk lub istotnych cech charakterystycznych miejsc położonych na trasie podróży jeńca.
Instrukcja zakazywała jeńcom podawania "nazwiska innego brata" i zalecała korzystanie z pseudonimów. Mieli mylić śledczych, używając dat z muzułmańskiego kalendarza. Podręcznik nakazywał, by jeńcy przez kilka dni milczeli, a później snuli wyrwane z kontekstu opowieści, klucząc wokół skąpo udzielanych, nieprawdziwych informacji.
Cały rozdział poświęcono Zachodowi. Uderzała w nim spora znajomość systemu funkcjonującego w Ameryce. Instrukcja zalecała, by nie udzielać żadnych informacji przez co najmniej dwadzieścia cztery godziny, żeby dać "braciom" czas na zmianę planów. Amerykanie "nie skrzywdzą was fizycznie", wyjaśniano, chociaż "na pewno będzie ich korciło. Jeśli jednak uderzą któregoś z braci, należy bezzwłocznie poskarżyć się ich przełożonym". Napisano również, że prowokowanie Amerykanów winno być na tyle skuteczne, by atak z ich strony pozostawił "ślady". Jeniec mógł położyć kres karierze śledczego albo nawet doprowadzić do protestów międzynarodowej opinii publicznej, jeśli pokazał przedstawicielom Czerwonego Krzyża siniaka lub bliznę. Amerykańska niechęć do stosowania tortur została tu przedstawiona jako symbol słabości. Zachodowi brakuje jaj do stosowania takich metod, stwierdzała instrukcja, "bo ludzie Zachodu nie są wojownikami". W całym tekście wyczuwało się ton pogardy. "Bracia, oni nie zrozumieją motywów [naszej walki] i musicie znaleźć sposób na wykorzystanie ich ignorancji".
Pozostałe rozdziały poświęcono walce z metodami śledczych z Bliskiego Wschodu. Najwyraźniej uznawano je za lepsze od technik zachodnich. Egipt, Jordania, Maroko - praktycznie wszystkie kraje miały tam swój akapit opisujący sposoby pozyskiwania informacji, nierzadko napisany językiem wskazującym, że jego autor doświadczył ich na własnej skórze. Były tam odręczne rysunki pozycji, jakich "bracia mogą oczekiwać" jako jeńcy: siedzenie na ziemi z rękami przywiązanymi do łydek, klęczenie z kijem za kolanami, odcinanie krążenia w nogach, wieszanie za ręce związane za plecami. Jeden z nich przypominał studium ludzkiego ciała Michała Anioła. Przy każdej części ciała widniał opis cierpień, jakie mogą ją spotkać. Wyłupywanie oczu. Odcinanie języka. Była tam mowa o filetowaniu ludzi i obdzieraniu nożami ramion ze skóry. O spuszczaniu betonowych płyt na kolana. O przewiercaniu rzepek. O wyrywaniu paznokci. O wylewaniu wrzątku na skórę. Była nawet ilustracja przedstawiająca chińską torturę wodną, gdzie z lejka kapią krople na głowę jeńca. Napisano tam po arabsku: "Kap. Kap. Kap".
Instrukcja nie dawała jeńcom zbyt wielkich nadziei w przypadku zastosowania środków odurzających. "Jeśli cię naszprycują, myśl o Allahu", doradzała. "Bracia muszą prosić Allaha o przebaczenie i pamiętać o prawdzie, że im trudniejsza walka, tym słodsza nagroda".
Wszyscy chcieli zobaczyć tę instrukcję - dowództwo bazy w Kandaharze, oficerowie z Camp Doha i ludzie z Waszyngtonu. Śledczy podzielili ją na części i czytali na zmianę. Gorączkowo dyskutowaliśmy o tym, że podczas przesłuchań widzieliśmy na żywo wszystko, co w instrukcji opisano. Każdy przedstawiony tam fortel był jak echo naszych własnych doświadczeń.
Najbardziej irytujące było w niej to, że zawarta tam podstawowa diagnoza była całkowicie trafna: Amerykanie będą was trzymać w celach, karmić racjami żywnościowymi zatwierdzonymi przez imamów i pozwalać dwa razy w tygodniu brać prysznic. Ale kiedy już dojdzie co do czego, możecie ich oszukiwać, odmawiać zeznań i zmieniać wersje zdarzeń z przesłuchania na przesłuchanie - oni i tak nic wam nie mogą zrobić. W dłuższej perspektywie to była nasza siła, jednak wtedy wydawała się straszną słabością.
ROZRYWKI ŚLEDCZYCH
Do obozu regularnie dostarczano nie tylko jeńców. Dostawaliśmy sporo listów od amerykańskich dzieci; ich liczba musiała dorównywać tym wysyłanym na biegun północny. We wszystkich były rysunki wykonane kredkami świecowymi, a w niektórych zadziwiająco wojownicze hasła: "Dopadnijcie tych łobuzów" albo "Mam nadzieję, że ich wszystkich wybijecie!". Nawoływania "Wracajcie bezpiecznie do domu" i "Roznieście tego złego bin Ladena" wraz z rysunkami przedstawiającymi żołnierzy strzelających do facetów z brodami wszystkim nam poprawiały humor.
Jedna ze stert listów przyszła z katolickiej szkoły podstawowej pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny Orędowniczki Pokoju. Dzieci narysowały rysunki na zwykłych białych kartkach i przykleiły je na większe kartony tworzące kolorowe ramy obrazków. Na jednym samoloty zrzucały dziesiątki bomb, a drobne postaci na dole, wszystkie w turbanach, szukały przed nimi ratunku, wymachując rękami. "Modlimy się za was i odmówiliśmy dziś różaniec na lekcji", napisała w swoim liście 9-letnia Angela.
Każdego, kto nie uczestniczył w odpisywaniu na te sterty dziecięcej korespondencji, spotykała kara w postaci dodatkowej służby. Chorąży Irvine wertował koperty i jeśli nie znajdował nazwiska jakiegoś żołnierza, rzucał:
- Dzisiaj nie potrzebujemy nikogo do noszenia wody. Mamy już ochotnika.
Odpowiadanie na listy było ciężką harówką, jednak kilku śledczych uwielbiało pisać szydercze odpowiedzi, które przyklejali później taśmą do oryginału i wywieszali w stale powiększającej się galerii zdobiącej ścianę namiotu nadzoru. Szczególny talent przejawiali tu Talbot i Lawson. "Drogi Justinie, myślę, że Twój list świadczy o niepokojącej skłonności do przemocy. Postrzegam siebie raczej jako żołnierza pokoju, a nie wojownika".
Talbot był interesującym przypadkiem. Kazał sobie przysłać ze Stanów sprzęt stereo i swoją ulubioną płytę ze ścieżką dźwiękową do filmu Rocky III. Każdego ranka - punktualnie o 7.30, dokładnie w chwili, gdy śledczy z dziennej zmiany wybudzali się ze snu - puszczał utwór "Eye of the Tiger" tak głośno, że mieszkańcy trzech sąsiednich namiotów wyraźnie słyszeli otwierający go gitarowy riff: dą, dą dą dą, dą dą dą, dą dą dąąąąą.
Talbot był kłębkiem przeciwieństw. Studiował rzeźbę, po czym zaciągnął się do wojska, żeby nauczyć się przesłuchiwać Rosjan. Pochodził z niezwykle licznej rodziny konserwatywnych ewangelików z Południa, jednak porzucił wiarę ojców i przeszedł na katolicyzm. Nie trzeba dodawać, że było to bardzo intrygujące dla Fitzgeralda, który porzucił katolicyzm na rzecz prezbiterianizmu. Ale nawet jeśli obaj podążali w przeciwnych kierunkach w sensie duchowym, to w wymiarze intelektualnym byli sobie bardzo bliscy. Napędzali się nawzajem, jak para błyskotliwych, improwizujących komików.
Żartem, który ćwiczyli bez końca, była scenka z generałem z czasów wojny secesyjnej. Małpowali w niej pompatyczny styl mowy Południa z lat 60. dziewiętnastego wieku, wplatając weń współczesne odniesienia. Fitzgerald, który powitał mnie w tej manierze w dniu mojego przyjazdu do Fort Bragg, wprowadził ją później do obiegu w Kandaharze, gdzie rozpleniła się jak chwasty.
Pod koniec dziennej zmiany Talbot obwieszczał, zawsze w obecności nieszczęsnego Irvine'a:
- Sir... chwilowo zawieszam działalność... i oddalam się do swej sypialni... gdzie, przez dziesięć minut, będę się oddawał oglądaniu ostrej pornografii... oraz paleniu marihuany.
Jako dobry katolik i żołnierz nie dysponował ani jednym, ani drugim.
Gdy liczba jeńców w obozie urosła do kilkuset, śledczy kończyli jedno przesłuchanie i od razu szli na drugie, dniem i nocą. Jednak wyczerpujące sesje z jeńcami stanowiły jedynie część ich obowiązków. Po zakończeniu 12-godzinnej zmiany śledczy poniżej stopnia sierżanta sztabowego mieli jeszcze jedną lub dwie godziny "dodatkowej służby" przy napełnianiu worków z piaskiem, noszeniu wody, magazynowaniu zapasów żywności czy usuwaniu śmieci. Zbieranie niedopałków w strefie przesłuchań, przesuwanie namiotów o pół metra, żeby dostosować ich położenie do pozostałych, palenie dokumentów lub służba w namiocie kwatermistrzowskim były powszednimi i koniecznymi elementami wojskowego życia w bazie.
Agenci FBI byli zdumieni. Pojawiali się znienacka w namiocie nadzoru z pytaniem, w której celi przesłuchań znajdą śledczego, z którym musieli natychmiast porozmawiać, i dowiadywali się, że ów akurat pełnił dyżur w kuchni. Oczywiście, agenci FBI żyli w innym świecie. Przyjeżdżali do obozu na osiem tygodni i mieli naturalny dar robienia bałaganu, a nie porządków.
Najgorsza była służba przy usuwaniu śmieci. Ten, na kogo wypadło, musiał ładować najróżniejsze rupiecie - niepotrzebne palety, puste opakowania po racjach żywnościowych, butelki z moczem - na niezliczoną liczbę hummerów i przewozić je na przeciwległy koniec bazy, gdzie żołnierze piechoty morskiej wykopali ogromny dół o szerokości co najmniej pięćdziesięciu i głębokości dwudziestu metrów. Armia zatrudniła kilkunastu Afgańczyków do podsycania w nim ognia, dzień i noc. Robili to, nasączając śmiecie ropą i podpalając je. Zdarzało się, że gdy sami wywoziliśmy tam nasze odpady, dochodziło nagle do eksplozji, która rzucała nas na maskę hummera. Afgańczycy śmiali się do rozpuku z wielkich amerykańskich twardzieli gorączkowo poszukujących kryjówki tylko dlatego, że wreszcie wybuchła któraś z nie do końca opróżnionych butli z gazem. Chmury dymu po takiej eksplozji było widać z odległości kilku kilometrów.
Afgańczycy byli także mistrzami wśród śmieciowych "nurków". Nie mogli się powstrzymać, żeby nie zapuścić się do ziejącego dołu, by przechwycić szmelc wyrzucony przez żołnierzy. Nie wiedzieć czemu, upodobali sobie zwłaszcza grube, beżowe, plastikowe worki, w które pakowano racje żywnościowe. Myli te niewielkie torby w brudnej wodzie i wieszali na słońcu, żeby wyschły. Wyciągali ze śmietnika kawałki drewnianych palet i poskręcanego metalu - bez wątpienia po to, by wykorzystać je przy remoncie domostw. Fitzgerald nazwał to miejsce Wysypiskiem Końca Świata.
Te dodatkowe zajęcia odzwierciedlały ekstremalny - i niekiedy godny podziwu - egalitaryzm panujący w wojsku. Każdy musiał wykonywać te niewdzięczne prace - żołnierze uczestniczący w walkach i stukający w klawisze komputerów. Dla większości mantra o wojsku okazała się prawdziwa: życie w armii składało się z długich okresów nudy, przerywanych krótkimi falami wzmożonej aktywności. Kiedy żołnierze z oddziałów bojowych nie uczestniczyli w akcji, nie mieli nic do roboty poza ćwiczeniem musztry i czekaniem. Śledczy nie podlegali takiemu cyklowi. Każdy dzień oznaczał harówkę.
Dobrze, że przynajmniej śledczy z jednej zmiany mogli pracować w dzień i sypiać w chłodne noce. Jednak i oni mieli uciążliwe obowiązki, których żołnierze z nocnej zmiany zwykle unikali. Jednym z nich było pilnowanie grupy afgańskich pracowników, każdego ranka sprowadzanych do wykonywania różnych prac na terenie obozu. Robotnicy ci mieli zadziwiająco wysokie kwalifikacje; potrafili ciąć szkło, naprawiać urządzenia hydrauliczne bez użycia narzędzi i praktycznie bez żadnych materiałów, czy poprowadzić instalację elektryczną do dowolnego miejsca w bazie. (Jeden ze śledczych sporządził nawet żartobliwy raport stwierdzający, że Afgańczycy potrafią zbudować reaktor nuklearny z jarzeniówki i pary brudnych skarpet). Dwaj śledczy wraz z oddziałem ze 101. Dywizji Powietrznodesantowej zawsze witali około stu Afgańczyków przy bramie głównej, prowadzili ich w rejon, gdzie mieli wykonać swoją pracę, i pełnili przy nich funkcje nadzorcze. W południe strażnicy zarządzali przerwę na lunch. Żołnierze zbierali się wtedy w niewielkim gaju pod rachitycznymi drzewkami i wydawali robotnikom posiłki.
Później Afgańczycy mniej więcej przez dwadzieścia minut odpoczywali w skąpym cieniu drzew. Większość wykorzystywała tę okazję do drzemki, jednak niektórzy oddalali się w parach na skraj gaju. Jeden podwijał falującą koszulę, a drugi opuszczał spodnie. Pozostali raczej nie zwracali na to uwagi. Zachowania homoseksualne są wśród Afgańczyków bardzo rozpowszechnione, zwłaszcza wśród Pasztunów z południa kraju. Nawet jeśli nasi Afgańczycy nie odbywali stosunków seksualnych, to tulili się do siebie, trzymali się za ręce i flirtowali, co nas, jako mieszkańców Zachodu, dziwiło, a jako żołnierzy - odrzucało.
Niektórzy marines śmiali się z tego z niedowierzaniem. Inni reagowali bardziej gwałtownie. Raz Fitzgerald widział, jak potężny strażnik podbiegł wściekły do dwóch uprawiających seks Afgańczyków, poderwał ich z ziemi i rzucił w dwóch przeciwnych kierunkach, jak psiaki, wrzeszcząc po angielsku, czego tamci i tak nie rozumieli. "Kobieta" szybko czmychnęła, za to jej bardziej męski partner był wyraźnie oburzony. Przerzucił chustę przez ramię i oddalił się wolnym krokiem.
Rankiem 10 lutego ogłoszono zaskakującą informację - pierwsza grupa żołnierzy Sił Operacyjnych 500 wkrótce wróci do Stanów.
Był to najnowszy z całej serii takich fałszywych alarmów. Alternatywne scenariusze pojawiające się z coraz większą częstotliwością wieściły, że żołnierze ci wyjadą do Niemiec lub Kuwejtu, by przygotować się do kolejnego etapu wojny z terroryzmem: do powszechnie oczekiwanej inwazji na Irak.
Podobnie jak wcześniejsze, i ta informacja wkrótce okazała się nieprawdziwa, jednak pozostawała w mocy na tyle długo, by spowodować pewne nieodwracalne zmiany. Dla mnie istotne znaczenie miała tylko jedna z nich - przy wszelkich przemieszczeniach oddziału trzeba było wyznaczyć podoficera dowodzącego. Mimo że nasz pododdział ostatecznie nigdzie się nie wybierał, to podoficerem tym został Mark Stowe. A to oznaczało - jak stwierdził w obecności wszystkich śledczych dowódca kompanii - że zastąpię go na stanowisku starszego śledczego. Cóż, Bóg zapłać, pomyślałem.