W świat na własną rękę

Chcesz przeżyć egzotyczną przygodę, ale nie w ramach sztampowej wycieczki, zorganizowanej przez biuro podróży? Wykup ofertę last minute i na miejscu... urwij się opiekunom.

To było chyba na Kanarach - wspomina Piotr. - Kupiłem z narzeczoną wyjazd w ofercie last minute. Cena dwutygodniowego pobytu była bardzo korzystna. Tyle że po tygodniu moczenia się w hotelowym basenie byliśmy znudzeni jak mopsy. Postanowiliśmy pozwiedzać i na drugi tydzień w zasadzie odłączyliśmy się od grupy. Było warto!

Kiedy po powrocie podsumowali koszty, okazało się, że wydali niewiele więcej, niż gdyby kupili wyjazd za jego pierwotną, niepromocyjną cenę.

Teraz informujemy

Od czasu pamiętnego wyjazdu na Kanary Piotr kilkakrotnie korzystał z ofert last minute. Nie po to, by tanio pobyczyć się w ciepłych krajach, tylko by się tam tanio dostać. - Nie wszędzie latają tanie linie, zresztą by kupić naprawdę tani bilet, trzeba go rezerwować na kilka miesięcy wcześniej. Z kolei opcja dla wędrowców: autostop, lokalny transport, promy - wymaga czasu, którego ja nie mam - twierdzi.

Reklama

Z przyjaciółmi byli już w Egipcie, Maroku i Tunezji. Przygotowania zaczynają zawsze tak samo - od ustalenia terminu, który im pasuje. Mniej więcej decydują też o kierunku, w którym pojadą. A potem - internet, telefony, wizyty w biurach podróży.

Rekord pobili dwa lata temu - od podjęcia decyzji do wyjazdu minęło 12 godzin. - Wybieramy zawsze oferty z najtańszym zakwaterowaniem - i tak przecież nie będziemy z niego korzystać. Ważne jest dla nas, z jakich linii korzysta biuro - przecież w zasadzie za to płacimy - śmieje się Krzysztof, kolega Piotra.

Czasem tylko zostawiają w hotelu część bagażu. Na miejscu, przed odłączeniem się od grupy, zawsze informują o tym pilota - to żelazna zasada. - Za pierwszym razem nie przyszło nam to do głowy. Kiedy po kilkudniowej nieobecności wróciliśmy do hotelu, okazało się, że szuka nas cała lokalna policja.

Po prostu pilot zorientował się, że kilka osób nie przychodzi na śniadania, a w pokojach ich nie ma. I wszczął alarm. Na szczęście nie powiadomił jeszcze ambasady, więc nikt nie niepokoił naszych rodzin - wspomina Piotr i dodaje, że z pokorą zniósł karczemna awanturę, jaką urządził mu wtedy przedstawiciel biura podróży. - W sumie miał rację, a poza tym wykazał profesjonalizm i zwykłą ludzka troskę, my zaś lekkomyślność.

Romantycznie i niebezpiecznie

Kiedy już są na miejscu, zaczyna się prawdziwa przygoda. W Egipcie przez trzy doby spali na pustyni - w prawdziwym obozowisku. Zamiast bowiem jechać dżipami na drogą pseudowyprawę, zdecydowali się na propozycję poganiaczy wielbłądów, którzy za symboliczne pieniądze zabrali ich ze sobą. - Herbata, przygotowana na wieczornym ognisku, rozgwieżdżone niebo, wschód słońca - tego nie da się opisać - wspomina Piotr.

Bywa romantycznie, bywa też niebezpiecznie. W Maroku, w górach Atlas, po prostu się zgubili. Kończyła im się woda, której zabrali zbyt mało. Po kilku godzinach krążenia spotkali jakiegoś człowieka. - W życiu nie ucieszyłem się tak na czyjś widok - mówi Piotr Pojawił się jednak problem - tubylec nie mówił w żadnym zrozumiałym języku. Po kilku bezowocnych próbach porozumienia się postanowili iść za nim. Człowieczek najpierw z niepokojem patrzył na cudacznie, jak dla niego, ubranych pięcioro białych, depczących mu po piętach, aż w końcu przyjął ich obecność jako wyrok losu.

Dopiero w osadzie, do której doszli, znalazł się człowiek mówiący trochę po francusku, któremu wytłumaczyli sytuację. On pokazał im drogę powrotną i kawałek odprowadził. - Choć teraz ze śmiechem wspominamy tę historię, to najedliśmy się wtedy sporo strachu - przyznaje Krzysztof.

Obaj podkreślają, że najwięcej uroku jest w nieprzewidywalności kolejnych dni. Choć przygotowują się na wyjazd na tyle, na ile to możliwe, nigdy nie wiedzą, co ich spotka. Poza datą wylotu i powrotu wszystko inne jest niespodzianką.

Marcin Leiwcki

"Last minute" (dosłownie: "ostatnia minuta") - w terminologii turystycznej oznacza ofertę sprzedawaną po niższej cenie ze względu na krótki czas, jaki pozostał do wyjazdu. Biura podróży ograniczają w ten sposób straty - lepiej sprzedać coś po kosztach albo nawet nieco poniżej kosztów, niż nie sprzedać wcale i stracić więcej. Przecież bilety lotnicze czy rezerwacje hoteli opłaca się znacznie wcześniej i bez gwarancji, że dana oferta sprzeda się w całości. Z reguły największą część obniżonej ceny stanowi koszt przelotu. Jest on, rzecz jasna, i tak niższy niż cena biletu lotniczego kupowanego pojedynczo w kasie. Przykład: jeśli bilet w taryfie zwykłej kosztuje 1300 zł, biuro może go kupić nawet za ok. 800 zł. Ma tak poważną zniżkę, bo kupuje dużo i z wyprzedzeniem.

Tekst pochodzi z gazety

Dzień Dobry
Dowiedz się więcej na temat: biuro podróży | biuro | świat
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy